Strona głównaPodróżeGrudzień nad Bałtykiem

Grudzień nad Bałtykiem

(grudzień 2011 r.)

Czas na lenistwo!

W piątek po pracy wsiadłam w auto i ruszyłam w stronę Łodzi nowym kawałkiem drogi ekspresowej. Czas się nim wreszcie przejechać… Niestety, szybko się skończył i dalej było już jak zwykle na polskich drogach: trochę ciasno, trochę dziurawo, ciemno i ponuro. W Łodzi skręciłam nie tam, gdzie trzeba, zupełnie nie wiadomo, czemu, bo znałam to skrzyżowanie, na szczęście GPS uprzejmie naprowadził mnie na właściwą drogę, odstawiłam auto na piekielnie ciasny parking i poszliśmy coś zjeść oraz wypić. Trafiliśmy do Piwoteki Narodowej, wybraliśmy sobie niestandardowe piwo i… po jednym byłam już wstawiona. Miało pewnie z 10% ;p
W kierunku Gdyni wyjechaliśmy w sobotę już chyba nieźle po południu i przy kawałkach Sabatonu jechaliśmy na północ. Ciasteczka, kawa… Najpierw powoli, ale potem to już była autostrada (17,60 zł ;p)…;) Pod dom w Gdyni podjechaliśmy ciut przed 20.00, zostaliśmy oprowadzeni po całości i uciekliśmy na jedzenie do Klifa, który – jak się okazało – jest tuż obok. Mieszkania Wakacyjne, w których się zameldowaliśmy, mieszczą się na ulicy Balladyny, w połowie drogi między Klifem a morzem ;)
Nasz apartament składał się z sypialni, pokoju dziennego (który może służyć za drugą sypialnię), kuchni, łazienki i sporego przedpokoju. Wszystko wyposażone, wygodne i przyjemne. Rozłożyliśmy zatem graty, podpięliśmy się do wifi i zaczęliśmy się czuć, jak u siebie w domu. W planach było wielkie lenistwo, nicnierobienie, trochę zdjęć i żadnego zwiedzania…;)

Spotkanie z Amitiel

Ami

Na poniedziałek zapowiedziała się Ami z forum Sabatona. Zdążyliśmy częściowo zwiedzić już Gdynię, a w każdym razie najbliższe otoczenie, pospacerowaliśmy po molo w Orłowie, porobiliśmy trochę zdjęć, duże zakupy i byliśmy gotowi na kulinarny poniedziałek. Odebraliśmy Ami z dworca i najpierw ruszyliśmy do portu, bo port odwiedzić trzeba. Obejrzawszy Dar Młodzieży i miejsce po Błyskawicy, wróciliśmy do auta i tu zonk… Pilot przestał działać. To znaczy niby działał, ale auto się nie otwierało. Ani chybi kwestia baterii… No ale tuż obok jest przecież centrum handlowe, na pewno mają tam punkt z bateriami, poszliśmy spacerkiem w tamtą stronę… i tu nastąpił kolejny zonk, bo okazało się, że w całym centrum nie ma ani jednego punktu z wymianą baterii. I nikt nie wie, gdzie w okolicy taki może być. Co było robić, poszliśmy do miasta, w sklepie z zegarami pan odesłał mnie zupełnie gdzie indziej, w końcu udało się – trafiliśmy na zegarmistrza, który za niewielką opłatą wymienił mi… dwie baterie, jak się okazało. Wróciliśmy z duszą na ramieniu do auta, wcisnęłam przycisk i… ufff! Działa :D
Po takiej miłej przygodzie można już było wrócić na obiad do domu. Oczywiście produkcją zajęliśmy się wszyscy troje, potem tylko trzeba było pilnować, żeby się ugotowało. Na obiad była brukselka z indykiem, wyszła doskonale, najedliśmy się do rozpęku, a potem przy winie odpoczywaliśmy ledwo mając siłę mówić :) W końcu poszliśmy jeszcze na spacer na “nasze” molo i już trzeba było odwieźć Ami do pociągu.
Jako ukoronowanie dnia odwiedziliśmy CH Batorego, gdzie natknęłam się na płatną toaletę, co mnie mocno zdziwiło. Ale był też sok świeżo wyciskany z pomarańczy, co nieco osłodziło dziwne zwyczaje ;p

What the Hel?

Hel

W ramach niezwiedzania i lenistwa… “No dobrze, to tylko na Hel, żadnego innego zwiedzania, na rybkę!” – ustaliliśmy ze sobą, wynajdując pretekst do ruszenia się z domu. I tak w środę wsiedliśmy w auto po śniadaniu, czyli bliżej południa i ruszyliśmy dalej na północ. Zatrzymaliśmy się zupełnym przypadkiem w okolicy Ośrodka Oporu Jastarnia, właściwie bardziej, żeby popatrzeć na zatokę, a że tuż obok były bunkry… No nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności ich obejrzenia :) I tak przeszliśmy się od tyłu ścieżką dydaktyczną po fortyfikacjach z 1939 roku, docierając do dwóch schronów umieszczonych po drugiej stronie cypla: Sępa i Saragossy. I tu już mogliśmy popatrzeć na morze, nie na zatokę ;) Jeszcze tylko czatowanie na pociąg przejeżdżający środkiem lasu i można było jechać dalej. Do Helu.
Hel jest w remoncie. Część miasta zamknięta dla ruchu, część rozkopana, po objechaniu w kółko tego, co się dało, zaparkowaliśmy przy źródle smrodu i poszliśmy na poszukiwanie jedzenia. Znaleźliśmy je dość szybko, weszliśmy do Maszoperii, którą usiłował znaleźć Wilczy jako wspomnienie żarcia sprzed lat. Okazało się, że to na pewno nie jest ta sama Maszoperia, ale nie przeszkodziło nam to złożyć obfitego zamówienia. Wilczy wziął zupę rybną, a ja śledzika na przystawkę.
Zupy było dużo, ale śledzik przekroczył moje najśmielsze wyobrażenia. Na stół wjechały dwie wielkie misy, jedna pełna śledzia w śmietanie, druga – pełna ziemniaków. Zjadłam połowę i już byłam najedzona, a przede mną jeszcze danie główne!… Na szczęście Wilczy zdecydował się trochę mi pomóc. Dania główne – czyli ryby – były tak samo smaczne, jak przystawka i zupa oraz tak samo duże. Znów ledwo daliśmy radę wstać od stołu po jedzeniu…
W ramach trawienia poszliśmy jeszcze na spacer falochronem, obejrzeć port, zirytować mewy i pooddychać portowym powietrzem, po czym ruszyliśmy w stronę Gdyni. Zdaje się, że nie mieliśmy już miejsca na kolację, acz w ramach wisienki na torcie – bardziej z łakomstwa – zdecydowaliśmy się jeszcze na własnoręcznie zrobioną deskę serów i winko. To był uroczy dzień ;)

Aquapark i sushi

Sushi

Spotkanie z aquaparkiem w Sopocie nastąpiło kilka lat temu, pamiętamy je do dziś, postanowiliśmy zatem sobie przypomnieć, jak to było. Tym bardziej, że w linii prostej do aquaparku mieliśmy 2,5 km :) Na parkingu nikt nie pobierał opłat, pewnie opłaty działają latem. Nabyliśmy bilety w promocji i wskoczyliśmy do basenów, co chwila zmieniając miejsce na inne bicze wodne czy bąbelki. Plątaliśmy się po całym kompleksie basenów, Wilczy nawet wypłynął na zewnątrz (ale szybko wrócił ;), a i tak w końcu nie trafiliśmy do tej części ze zjeżdżalniami i rwącą rzeką – kompletnie o niej zapomniałam, więc uznaliśmy, że musimy tam chyba jeszcze wrócić…;)
W ramach drugiej przyjemności wystąpiła restauracja Hashi Sushi. Jest tuż obok Klifa, więc po prostu musieliśmy tam pójść. Tym bardziej, że Wilczy mnie zaprosił i mogłam zaszaleć ;p Przywdziałam więc nowiutkie glany i powędrowaliśmy ulicą na jedzenie. Wybór był trudny, ale udało się w końcu dojść do tego, co byśmy chcieli zjeść. Zielona herbata pobudzała apetyt. Pilnowaliśmy się nawzajem, wymieniając poglądy na temat jedzenia, pałeczki usiłowały nas pokonać, ale ostatecznie wyszliśmy stamtąd bardzo szczęśliwi i najedzeni :) Zdecydowanie polecam Hashi Sushi.

Wolne miasto Gdańsk

Gdańsk

W ramach lenistwa kolejną wycieczkę odbyliśmy do Gdańska. Oczywiście nie skoro świt, tylko w rozsądnej porze, po śniadaniu i kawie :D Bez sensu pojechaliśmy tam samochodem, co spowodowało utknięcie w korkach, potem nie mogliśmy trafić na zaplanowany parking, bo okazało się, że nie ma tam wjazdu od naszej strony, więc po półgodzinnym objeżdżaniu fragmentu miasta już udało nam się zacząć zwiedzać. Najpierw trafiliśmy na jarmark bożonarodzeniowy, miejsce pełne cudów, głównie świecidełek na choinkę, ale także wielkich i ciepłych kapci, czap, zabawek i nakręcanych Mikołajów. Potem przeszliśmy się uliczkami starego miasta, między straganami z bursztynową biżuterią, knajpkami… Niby nie byliśmy głodni, ale czytanie kolejnych menu restauracji sprawiło, że zapragnęliśmy gdzieś spocząć ;p Akurat tuż obok był Sphinx. Znamy, lubimy, weszliśmy bez wahania…
No i jak Maszoperię mogę polecić bez chwili wahania, tak Sphinxa w Gdańsku na starym mieście nie polecam w żadnym wypadku. Kelnerzy zawiedli kompletnie moje oczekiwania, nie byli zainteresowani tym, co dzieje się na sali, dania stały i stygły na barze kilka minut, w mojej shoarmie był zwęglony kawałek mięsa, kelner nie wydał reszty… No dramat. Wyszłam stamtąd oburzona i zdziwiona, bo w Sphinxie bywałam nie raz i nigdy nie zdarzyło się nic podobnego. Z niesmakiem wróciliśmy do domu.

Sopot na pożegnanie z Trójmiastem

Sopot

Przyjechali Whiskacze, zatem zostaliśmy poinstruowani, co jeszcze powinniśmy obejrzeć. I w ten sposób Ania wysłała nas do Sopotu. Tym razem odpuściliśmy auto i pojechaliśmy pociągiem. Trafiliśmy na deptak, tym razem w stanie nieco lepszej percepcji niż latem, ale poznawaliśmy miejsca wówczas odwiedzone. Dekoracyjne, świąteczne światełka odbijały się w mokrym bruku, było mega fotograficznie, w końcu dotarliśmy na molo i wreszcie miałam okazję je porządnie obejrzeć :) Przeszliśmy się oczywiście do samego końca, do restauracji stylizowanej na statek, obejrzeliśmy świeżo zbudowaną marinę i wreszcie postanowiliśmy pójść do polecanej restauracji – Tawerny Rybaki. Bardzo głodni to nie byliśmy, ale przekąski i kawa w zupełności nam wystarczyły, było pysznie i sympatycznie. I tak kulinarnie można było zamknąć temat wyjazdu…;)

Wszystko, co dobre…

…szybko się kończy, niestety. I tak w niedzielę ruszyliśmy w stronę domu. Oczywiście trzymając się autostrady, na której wichry hulały i byłam zajęta głównie mocnym trzymaniem się kierownicy, żeby nas nie zwiało z drogi. W pewnym momencie nawet zaczął sypać śnieg.
Do Warszawy dotarliśmy dość szybko, chociaż bardzo się starałam zgubić drogę i przedłużyć wakacje… Nic z tego. Urlop co najmniej o tydzień za krótki…
Ale jeszcze to sobie odbijemy! ;p

Wyszperane w Sieci:
Mieszkania Wakacyjne – tu mieszkaliśmy
Maszoperia w Helu
Hashi Sushi w Gdyni
Tawerna Rybaki w Sopocie
Aquapark w Sopocie
Fanclub i forum Sabatona

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane